Córka była planowana, staraliśmy się o dziecko przez kilka lat. Ucieszyłam się, gdy w końcu zobaczyłam dwie kreski na teście. Ale potem nie czułam żadnego instynktu macierzyńskiego, żadnej radości, jedynie ewentualnie ciekawość. Wszyscy znajomi, nawet koleżanki w pracy gadały głównie o dzieciach i o mojej ciąży. A ja wtedy wolałabym pogadać o tym, co słychać, poplotkować, zamiast ciągle nawijać o moim brzuchu. Po porodzie położyli mi dziecko na piersi. Stwierdziłam wtedy, że jest brzydkie jak noc - opuchnięte, pomarszczone, czy to na pewno moje?
Trochę mnie zaczęło niepokoić, gdzie się podział ten instynkt macierzyński. Przecież w końcu chyba powinnam już zacząć kochać to dziecko? Tym bardziej, że przecież było tak bardzo wyczekane. Ale wcale tak się nie stało. Przy czym nie zrozumcie mnie źle. To nie jest tak, ze ja nienawidzę mojej córki. Z czasem ją nawet trochę polubiłam, ale nigdy nie pokochałam jak np. mojego psa. Bez niego nie wyobrażam sobie życia. A jeśli chodzi o córkę, wiem że muszę ją nakarmić, przewinąć, pobawić się i robię to, bo muszę. Decydując się na posiadanie dziecka wiedziałam, że tak będzie trzeba no i wywiązuję się z tego. Ale nie czuję żadnej wielkiej miłości. Przytulam ją, rozmawiam, uśmiecham się do niej - robię wszystko co należy do moich obowiązków wobec niej. Ale w sytuacji gdybym miała wybrać czyje życie uratować, to bez wątpienia uratowałabym psa…
Miałam na ten temat rozmowę z psychologiem. Niby nie widzi w tym nic złego i mówi, że miłość jeszcze przyjdzie z czasem. Ale ja czuję, że zawiodłam w byciu matką. Boję się, że nigdy nie pokocham córki tak jak powinna kochać ją matka.
Sama nie wiem, dlaczego tutaj o tym piszę. Może potrzebowałam się wygadać, bo psycholog sprawiał wrażenie, jakby chciał wziąć kasę, wysłuchać, pocieszyć, że wszystko jest okej i do widzenia. A może tutaj dostanę lepsze porady niż w gabinecie, bo może Wy też miałyście takie doświadczenia i jakoś z tego wyszłyście.